[Humor] Mój stary jest krótkofalowcem
Taki mały projekt z przymrużeniem oka
Dwa dobre duszki
Ojciec dość poważnie zaczął podchodzić do spraw balonów z nadajnikami. Dowiedział się ile kosztuje taki balon w wersji profesjonalnej, stwierdził, że bez sensu. Wybrał wersję lajtową, ale tu okazało się, że ładunek z nadajnikiem musi być leciutki jak piórko. SP kolega pozyskał schemat i zaprogramował mikroprocesor, a ojciec zabrał się za części radiowe. Najpierw chciał wykonać nadajnik z normalnych podzespołów przewlekanych, które znał i lubił, ale do tego celu musiałby wtedy wykorzystać balon o średnicy czterech metrów. To z kolei wymagałoby mnóstwa zgłoszeń, kłopotów i kosztów. Pech chciał, że tuż kilkanaście km obok jest kontrolowana przestrzeń powietrzna, więc puszczanie balonu w takim miejscu byłoby niezalecane – oględnie mówiąc.
Po kilku próbach w końcu skapitulował i zdecydował się na konstrukcję elementów SMD. Montaż czegoś takiego dla osoby w tym wieku, z problemami ze wzrokiem to jest prawdziwy hardcore. Siedział, patrzył przez lupę, łapał pęsetą, umieszczał na miejscu, a i tak nie dało się trafić. Rezystorów, kondensatorów i tranzystorów zginęło co niemiara, kilka z nich pewnie leży w szparze podłogi. Nikt ich stamtąd już nie wyciągnie. Kilka z nich zdmuchnął, gdy kichnął. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby przynajmniej jeden tranzystor przedtem wciągnął nosem.
W końcu się udało i paczuszka gotowa do wypuszczenia. Zakupiony balon został napełniony helem, paczuszka z anteną dołączona i sruuuu, poleciało!
Prosto w antenę poziomą na 7MHz i na niej właśnie zawisło.
Kto to teraz zdejmie? Straż Pożarna nie da rady, może taternicy? Ojciec wychodził ze skóry ze wściekłości, ale niewiele mógł zrobić. Balon trzeba było zdjąć. Na szczęście jeden z elementów anteny zrobił dziurę w powłoce, balon sflaczał i gdy wiatr się odkręcił, w końcu mocniejszy powiew odczepił smętne resztki. Udało się za to odzyskać nadajnik. To zmotywowało starego i następnego dnia napełnił balon, puścił i.... poleciało. Tym razem sprawdził kierunek wiatru i balon zwiało nad sady, ale.... szybko pękł. Miałem ochotę ojcu przypomnieć „nie śmiej się dziadku z cudzego przypadku”, ale się ugryzłem w język. Jeszcze nie jest dziadkiem, gdybym teraz coś takiego powiedział, to byłby szok i jeszcze biedaczek dostałby zawału.

Do kolejnej próby nie miał już balonów, ale pomyślałem, że trzeba zorganizować balon zastępczy. Podjechałem na bazarek, gdzie gościu sprzedawał baloniki dla dzieci. Kupiłem dwa duszki Kacperki, bo były najtańsze. Związałem, wychodząc z założenia, że podwójne dobre duszki to dwa razy więcej szczęścia, ale nawet tego szczęścia było za mało, by unieść nadajnik. Wziąłem dwa wory od śmieci, jeden w drugi, napełniliśmy, zwinąłem, zakleiłem taśmą i przyczepiłem – teraz starczy. Start! Poszło i leeeci. Ojciec się uśmiechnął, wsiadł na rower i migiem do chatki (od pamiętnej awarii nigdy nie mówi, że leci gdzieś „piorunem”).
Ta próba była znacznie lepsza, bo balon poleciał wysoko, ale.... ojciec zapomniał, że im wyżej, tym zimniej, a balon wcale nie miał zamiaru zatrzymać się na jakimś smętnym kilometrze. Nadajnik przy -25 stopniach w ogóle nie trzymał częstotliwości, chociaż w temperaturze pokojowej był mega stabilny, jak skała. Koledzy skrytykowali konstrukcję, ojciec był czerwony ze złości. Ewka-ukaefka nie musiała się wysilać z nadążaniem z antenami, bo sygnał był mega silny, ale ojciec miał problemy z nadążaniem za pływającym nadajnikiem i ramki się kiepsko dekodowały. Ale pech!
W końcu ktoś jeszcze poradził ojcu, by zbalansował balonik z ładunkiem, dodając jakieś kilka gramów, a następnie by te gramy zdjąć i wypuścić. Pierwsze koty za płoty i balony zostały wypuszczone.
Niestety facet Ewki-ukaefki nadal myśli, że ona go robi w balona...


  PRZEJDŹ NA FORUM